Bezsporne i sporne

Danuta Ulicka

Żywiołem pisarstwa Michała Pawła Markowskiego jest agon. Więcej niż polemika czy dyskusja, właśnie nieprzejednany spór. W nim dopiero żyje Wielki Interpretator, Wielki Prowokator – i Wielki Uwodziciel. Przedmiotem tego sporu jest często, może najczęściej, interpretacja. Spektakularną dyskusję o niej Markowski sprowokował wystąpieniem na konferencji teoretycznoliterackiej „Sporne i bezsporne problemy współczesnej wiedzy o literaturze” w Krasiczynie w roku 2001, na której pamiętnego 11 września wygłosił referat Literatura i interpretacja. Wywołał burzliwe protesty, odbijające się echem wtedy i później, w licznych polemikach z jego ujęciem. Odpowiadał na nie jeszcze silniejszymi prowokacjami (lub dedykacjami, jak ta „Henrykowi Markiewiczowi – Ojcu”), argumentując za nierozdzielnością dzieła i konkretyzacji, czytania i znaczenia, interpretowania i używania, a zarazem uchylając toczące się w Polsce pod koniec XX wieku spory o nadinterpretację oraz próby wyznaczania granic anarchizmu interpretacyjnego.

Wtedy jego stanowisko było odosobnione. To znaczy potrafiliśmy odsłonić korzenie jego myślenia w neopragmatyzmie, w filozofiach Nietzschego i Derridy, którym poświęcił dwie książki, obie wydane w 1997 roku (uwaga: równo trzydzieści lat po ukazaniu się trzech głośnych książek Derridy): Efekt inskrypcji oraz Nietzsche. Filozofia interpretacji, ale zwracaliśmy uwagę przede wszystkim na zaczepną polemikę z zastanym stanem rzeczy. Czytane dzisiaj, zgromadzone w tomie Interpretacja. Teksty zebrane 1988—2023, pierwszym z opublikowanych przez wydawnictwo „słowo/obraz terytoria” (następne zapowiadane to Polityka i Reprezentacja), interwencje Markowskiego straciły wywrotowy wydźwięk, brzmią już jak niewinna klasyka albo rzut oka na polskie badania literackie ostatniego półwiecza i stanowczy głos przeciwko monolingwizmowi. Tak też proponuje je czytać sam Markowski w notach poprzedzających poszczególne przedrukowane artykuły polemiczne, czy będą to spory z Agatą Bielik-Robson, Cezarym Wodzińskim, Tomaszem Kunzem, czy też fundamentalny protest Przeciwko nierozstrzygalności. Dojaśnia w nich swoje stanowisko. Dopowiada, że jego interpretacja jako użycie nie unieważnia – a tak był czytany – normalnej badawczej roboty filologiczno-historycznoliterackiej. Nawiązując do sporu z Markiewiczem, pisze mocno: „Interpretacja zaczyna się od poprawnego rozumienia tego, co napisane. (…) Do tego potrzebna jest (…) wiedza, bez niej ani rusz. Interpretacja zaczyna od wiedzy (tu zgadzałem się z Henrykiem Markiewiczem), ale na wiedzy nie kończy (tu się nasze drogi rozchodziły)”. I demonstruje szkodliwe rezultaty lekceważenia filologicznej poprawności w kapitalnej analizie kolejnych edycji twórczości Franza Kafki i Fernanda Pessoi, Edycja jako interpretacja, bezpardonowo wytykając wydawcom, jaki fałszywy produkt dostarczyli czytelnikom, bo zbagatelizowali zawartość i układ archiwów. Ten produkt to erzac, samowolnie scalony i uspójniony w „czytalną” całość, wbrew rozproszeniu, nieciągłości i niemożliwego nawet do chronologicznego uporządkowania archiwalnego zbioru fragmentów. Oddaje filologicznej robocie sprawiedliwość także w Pochwale komentarza, a sygnalizując książki, które chciałby napisać, wyraźnie podsuwa ich nobliwy gatunek: biografia (nie tylko oczywistego, zważywszy na jego preferencje, Barthes’a, ale też nieoczekiwanie Lukácsa).

Ta filologiczno-historycznoliteracka działalność, którą Markowski – trochę na przekór bliskiej mu, zwłaszcza w wariantach radykalnym i apofatycznym, tradycji hermeneutycznej – nazywa „rozumieniem”, to jednak tylko punkt wyjścia. To powinność, która ma sprostać wymogom instytucji, wykonywana przez profesjonalny, zinstytucjonalizowany podmiot. Interpretacja natomiast zaczyna się tam, gdzie na scenę wkracza jednostka, indywiduum, osobowość – zawsze usytuowana, zawsze idiosynkratyczna, kapryśna i ucieleśniona. Przeciwstawienie bezosobowego podmiotu, uprawnionego do „poznawania znikąd”, skonkretyzowanej osobie z całym jej wyposażeniem ideowym i ideologicznym, z jej „encyklopedią” lekturową (jak ją określił Umberto Eco, o którym Markowski pisze w In memoriam), upodobaniami i celami, z całym jej Nietzscheańsko-Diltheyowskim „życiem”, jest bardzo ważne. Uprawomocnia stronniczość każdej interpretacji – po pierwsze. Jej miarą nie jest poprawność ani nawet wiarygodność, ale dyskutowalność. „Im dłuższa dyskusja, tym lepsza interpretacja, bo więcej energii trzeba zużyć na jej zrozumienie i na zwalczanie, zwłaszcza gdy dyskutują tęższe, a nie słabsze umysły”. Po drugie – nadaje interpretacji charakter performatywu. Ma poruszać, uwrażliwiać, budzić opór i prowokować do Derridiańskiej odpowiedzialnej odpowiedzi. Jeśli nie natrafia na przeciwstawienie, to mija się z celem, a życie interpretacyjne więdnie. Mocniej rzecz ujmując, odwracając tytuł konfesyjnego zapisku 16 uwag o śmierci, czyli kres interpretacji: śmierć interpretacji to kres życia.

Wykładnią takiego pojmowania interpretacji są interpretacje pomieszczone w tomie: Lema, Prousta, Blanchota, Kafki, Gombrowicza, Schulza, Leśmiana, Szymborskiej, Miłosza. Wykładnikiem – przede wszystkim styl myślowo-pisarski Markowskiego. Wyrazisty, indywidualny, nieomylnie rozpoznawalny bodaj od Występku. Esejów o pisaniu i czytaniu, esejów „heretyckich”, będących ową odpowiedzialną odpowiedzią na pisarstwo Rolanda Barthes’a, zacierający granice między akademicką rozprawą, wypowiedzią krytycznoliteracką, literaturoznawstwem i literaturą. To „sobąpisanie”, jak je nazwał Markowski, tłumacząc Michela Foucaulta i poświęcając mu tekst Foucault i interpretacja, znamionujące silnego, „tęgiego” pisarza, by przywołać określenia Harolda Blooma, dla którego „pisanie o literaturze nie jest metajęzykiem, lecz językiem, (…) jest doświadczeniem, (…) jest kawałkiem egzystencji”. Dla takiego pisarza „istotne jest zawiązywanie fabuł między pojęciami”, wprowadzanie – dodam – wywodu intelektualnego w zdarzeniowość pokrewną akcji kryminalnej. To pisanie wielowątkowe, gęste, jako że z nim jest „jak z sosami: wodnistość nie jest zaletą”. Ono właśnie uwodzi, nawet czytelników świadomych perswazyjności i performatywności zamysłu.

Jak dotąd – bezsporna zgoda. Moją niezgodę (pożądaną wszak przez Markowskiego) wywołuje po pierwsze permanentne argumentowanie z wnętrza „wspólnot interpretacyjnych”, wymagające od dyskutanta przyjęcia jego wyjściowych założeń. Tak zamiera, wedle mnie, dialog, który wymaga nie kłótni o pietruszkę, ale właśnie o fundamenty, pierwotne przesłanki, o principia. W przeciwnym wypadku rozpoczyna się Heideggerowska gadanina, czyli gadanie swojego ze swoim, który przyszedł po swoje. Nadto ta gadanina – „eleganciej” mówiąc, za Basilem Bernsteinem, „kod izolujący” – toczy się w mateczniku akademickim. Kiedy, że zacytuję kulturoznawcę przemawiającego z odmiennej „wspólnoty”, Tomasza Majewskiego, „kiedy próbuje się przekazywać [tę] wiedzę (…) poza ścisłym kręgiem inteligenckim, osób z solidnym kapitałem kulturowym – trzymanie się tych samych zasad może okazać się społecznie kosztowne”. Ceną, jaką przychodzi zapłacić, jest społeczna nieefektywność twórczości zamkniętej we wspólnotowej bańce, jej nieperformatywność i niemoc emancypacyjna. A o tę wszak – chyba – Markowskiemu także chodzi. Być może zapowiadany tom drugi pism zebranych, Polityka, uchyli nasz spór.

Po drugie – trudno mi także zrozumieć permanentne przeciwstawianie interpretacji i teorii (zwykle pisanej przez wielkie „t”). Markowski przez teorię rozumie coś, co bodaj nigdy w czystej postaci nie istniało, nawet w najbardziej teoretycznych teoriach, do jakich zalicza się formalizm, strukturalizm, fenomenologię i semiotykę. Model teorii, który sobie skonstruował, zwany obiektywistycznym, „opierał się na niekwestionowanym odłączeniu poznającego podmiotu od świata, w którym ustanowiony zostaje przedmiot badania”. Otóż taki model można oczywiście znaleźć w metodologicznych deklaracjach rzeczników większości „teorii” od początku XX wieku, ale nie w ich praktykach badawczych, w których nadrzędną kategorią epistemologiczną był punkt widzenia, czyli perspektywa poznawcza podmiotu. Jej przyjęcie sprawia, że podmiot nieuchronnie konstruuje przedmiot swego badania, przed przystąpieniem do badania nieistniejący, jak pisał dramatycznie de Saussure, sam siebie włączając tym samym w proces poznawczy. Świadomość podmiotowości i relacyjności poznania (nie relatywności, ale właśnie relacyjności) wyrażała się również w praktykach pisarskich wczesnonowoczesnych, jakoby akademików zamkniętych w przysłowiowej wieży z kości słoniowej. Nie jest sprawą przypadku, że większość tzw. teoretyków literatury uprawiała także pisarstwo uchodzące – naonczas i wciąż – za literackie. Dlaczego skrupulatnie oddzielała je od naukowego, czemu pisała „na dwie ręce”, jak to nazwał za Brunerem sam Markowski w interpretacji Imienia róży – oto jest (dla mnie) pytanie. I nie chodzi w nim o obronę teorii ani o spory o strukturalizm, które Markowski gotów pozostawić już tylko „mimom i kuglarzom”, ale o rozpoznanie w teoretykach wczesnonowoczesnych właśnie silnych podmiotów (takich jak Janusz Sławiński, z którym nikt serio nie wziął się za bary), tyle że przemawiających w innym idiomie.

Czy znajdę odpowiedzi w następnych tomach pism? Bo nie wierzę, by Markowski o tym wszystkim nie wiedział, by trwał przy anachronicznym modelu Teorii. Nie wierzę także, by serio pisał o niedobrych skutkach rozdzielenia humanistyki od przyrodoznawstwa, które miało jakoby nastąpić w pierwszej połowie XX wieku, kiedy pono humanistyka okopała się na opozycji „natura – kultura” i dopiero Charlesa P. Snowa trzeba było (a w Polsce Jana Kordysa), by ją znieść; nie wierzę, by nie znał fascynacji i aplikacji nie tylko Cassirera czy Jakobsona, ale też Majakowskiego – Einsteinem, Bachtina – Heisenbergiem, innych – genetyką. Znajdę odpowiedź, czy też będziemy dalej się spierać? Jakkolwiek będzie, póki oboje pozostajemy nieprzejednani, póty i interpretacja, i teorie żyją.