Oko w oko z tajemnicą

Z Robertem Papieskim rozmawia Zbigniew Chojnowski

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Twój dorobek eseistyczno-tłumaczeniowo-edytorski jest obszerny, a mimo to wewnętrznie konsekwentny. Raz podjętym kwestiom jesteś wierny aż do ich wyczerpania. Jak to się stało, że od kilku dekad zajmujesz się literaturą i filozofią, choć ukończyłeś liceum ekonomiczne?   

Rzeczywiście, ukończyłem Liceum Ekonomiczne im. Fryderyka Skarbka w Warszawie – i właśnie z ekonomią wiązałem wtedy przyszłość. Ponieważ byłem dość dobry w przedmiotach zawodowych, szkoła skierowała mnie na kurs przygotowujący do egzaminów na ówczesny SGPiS. Ale gdy poszedłem na egzamin i dostałem arkusz z zadaniami matematycznymi, oświeciło mnie, że nie chcę być ekonomistą. Oddałem arkusz, nie przeczytawszy go nawet, opuściłem salę i poszedłem do kina na Ucieczkę z Alcatraz. Dopiero po latach pojąłem symboliczną wymowę tego tytułu dla tamtej chwili.

Cztery lata spędzone w „ekonomiku” widzę teraz jako taoistyczny diagram w kształcie koła, podzielony symetrycznie na pole czarne i pole białe, na yin i na yang, w polu czarnym tkwi mała kropka biała, a w polu białym kropka czarna, co symbolizuje ciągłą przemianę. Czteroletnia nauka ekonomii to pole czarne, ale była w tym polu biała kropka, która z czasem się rozrosła do białego pola. Tą kropką była jedna lekcja języka polskiego w pierwszej klasie, opisana przeze mnie dość wiernie w eseju Powrót do Ravello. Uczył nas wtedy Waldemar Błoński, który nie przejmował się podstawą programową i realizował własny sposób nauczania, w ramach którego było miejsce w pierwszej klasie liceum na Mickiewiczowskie Dziady. Któregoś dnia zaczął nam czytać scenę, w której Sobolewski mówi o zsyłce polskich więźniów na Sybir. Głos Błońskiego nabrzmiewał wzruszeniem, potem przez jakiś czas czytał, płacząc, a kiedy doszedł do miejsca, gdzie padają słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła!”, nie mógł już czytać i wyszedł z klasy.

Wtedy język polski był dla mnie takim samym przedmiotem utrudniającym życie, jak inne lekcje. I nagle zobaczyłem, że literatura ma tak wielką moc, iż potrafi wzruszyć do łez dorosłego mężczyznę, a także mnie i całą klasę. To była ta mała biała kropka, która powoli, lecz nieustannie się powiększała. Kilka miesięcy później Błoński tak mnie zawstydził przed całą klasą moją ignorancją, że poszedłem do biblioteki i wypożyczyłem powieść Stanisława Dygata Disneyland – bo o sportowcach. A skoro poszedłem powtórnie do biblioteki, żeby oddać książkę, to przy okazji wziąłem kolejne. To była dziwna mieszanka, którą trudno mi racjonalnie wyjaśnić i uzasadnić, bo przypomina wynik maszyny losującej – podaję w kolejności lektury: Krótki zarys historii filozofii różnych radzieckich autorów, Matka Gorkiego, Quo vadis Sienkiewicza, Zbrodnia i kara Dostojewskiego. I widzisz, w tym wyborze jest filozofia i literatura, jest dziwaczna różnorodność, która będzie charakteryzowała całą moją późniejszą działalność zawodową. Ale jest nić, która tę różnorodność łączy: od początku aż do teraz zajmuję się literaturą i filozofią nie dla nich samych, lecz po to, żeby zrozumieć życie, żeby nauczyć się żyć.

Pozwól, że ten wątek rozmowy zamknę zdarzeniem, o którym nigdy nie pisałem. Otóż Błoński uczył w mojej szkole tylko rok, od września 1980 do czerwca 1981, później poszedł do innych liceów i straciłem z nim kontakt, nic o nim nie wiedziałem. W lutym roku 2002 naszła mnie któregoś dnia chęć napisania krótkiego wspomnienia o Błońskim. Opublikowałem je w lokalnym podwarszawskim miesięczniku, a po kilku dniach zadzwoniła do mnie czytelniczka tego periodyku z podziękowaniem za artykuł i z pytaniem, czy wiem, że Błoński jest śmiertelnie chory, leży w szpitalu i zostało mu niewiele dni życia. Nie wiedziałem. A czy może przeczytać profesorowi mój artykuł? Oczywiście, że tak. Dzięki tej kobiecie zdążyłem wyrazić wdzięczność mojemu pierwszemu mistrzowi. Pojechałem na jego pogrzeb, który się odbył w kolegiacie św. Anny w Wilanowie, i ku mojemu najwyższemu zdumieniu usłyszałem, jak ksiądz podczas kazania czyta fragment mojego artykułu. Nie wiem, czy kiedykolwiek doznam silniejszych wzruszeń, słysząc własny tekst.   

Kto – oprócz Waldemara Błońskiego – znalazłby się w rzędzie twoich mistrzów lub mentorów, którzy wsparli cię w pracy nad sobą i zainteresowaniami?   

Może zacznę od najmniej oczywistego, któremu na imię: Przypadek. Przed chwilą mówiłem, jak do mnie dotarło, że nie chcę być ekonomistą. Tyle że nie chcąc być ekonomistą, nie wiedziałem, kim chcę być. Kilkanaście dni po egzaminie na SGPiS, czyli w połowie lipca 1984 roku, szedłem wiaduktem przy Dworcu Gdańskim w Warszawie. Zatrzymałem się przy kiosku z gazetami, mój wzrok padł na czerwcowy numer miesięcznika „Pismo Literacko-Artystyczne” i już wiedziałem: chcę studiować polonistykę, chcę się zajmować literaturą.   

Czy było coś szczególnego w tym czerwcowym numerze „Pisma Literacko-Artystycznego”?   

Nie, a właściwie tak: tytuł. Spojrzałem na tytuł i stanęła przede mną moja przyszłość; zbitka trzech słów – pismo, literatura, artyzm – uruchomiła jakiś proces myślowy, kojarzeniowy, wskutek czego uświadomiłem sobie moje powołanie. Dziesięć lat temu kupiłem przez internet w antykwariacie ten numer „Pisma” z kilkunastoma innymi. Przyszła paczka, otwieram ją, a w środku są wszystkie oprócz tego szóstego z 1984 roku. Siadam przed komputerem, by poinformować o tym właściciela antykwariatu, a w poczcie elektronicznej jest mail od niego, w którym przeprasza, że przy pakowaniu umknął jego uwagi jeden egzemplarz, który przyśle osobno na koszt własny. Tak więc ten najważniejszy dla mnie, czerwcowy numer dotarł do mnie sam, w pełnej, należnej mu chwale. A zawierał między innymi wiersze Rilkego, listy Mirona Białoszewskiego do Józefa Barana, eseje Canettiego i Schopenhauera, opowiadanie Marqueza, rozmowę ze Zdzisławem Beksińskim – zestaw tekstów, który utwierdził mnie w moim postanowieniu.

To oczywiście niejedyny przypadek, gdy Przypadek stawał się moim mentorem czy opiekunem, ale inne pominę i przejdę do mistrzów w pełnym tego słowa znaczeniu. Z pewnością nie robiłbym tego, co robię, i nie robiłbym tego tak, jak robię, gdyby nie profesor Andrzej Gronczewski, promotor mojej pracy magisterskiej na Polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego. Jego wykłady i seminaria były fascynujące. Pamiętam, jak przed jednym z wykładów o literaturze polskiej XX wieku wypowiedział słowa śmiałe i ryzykowne jak na kogoś z tytułem profesora: „Tak naprawdę to nic nie wiemy, a teraz poudawajmy, że coś wiemy”. Ale jego autorytet naukowy nie doznał u studentów uszczerbku, przeciwnie, jeszcze się umocnił. Dzięki znakomitej pamięci i niebywałej erudycji umiał łączyć najodleglejsze obszary nie tylko literackie, ale także rozmaite dziedziny kultury. Krótko mówiąc, był wirtuozem „gry szklanych paciorków” – ta formuła Hermanna Hessego idealnie pasuje do przyjętego przez niego sposobu mówienia o literaturze. Imponował mi styl jego pisania i dużo czasu przeznaczyłem na przyswojenie sobie tego stylu: barokowego, bardzo literackiego, dalekiego od żargonu naukowego. Z czasem wypracowałem własny styl, dużo prostszy, ale stroniący – jak u niego – od „pobrzękiwania instrumentami badawczymi”, bliższy eseju literackiego. To Andrzej Gronczewski skierował moją uwagę w stronę Iwaszkiewicza. Zaproponował, abym pracę magisterską poświęcił Iwaszkiewiczowi i Miłoszowi, potem włączył mnie do zespołu edytorskiego opracowującego Dzienniki Iwaszkiewicza. I tak się zaczęła moja przygoda intelektualna z autorem Brzeziny.

Mówiąc o moich mistrzach, nie mogę pominąć profesora Janusza Dobieszewskiego, specjalizującego się w filozofii rosyjskiej. Gdy jesienią 1998 roku zapisywałem się na zajęcia w ramach studiów doktoranckich, zauważyłem informację o konwersatorium poświęconym filozofii i literaturze rosyjskiej XIX wieku. Zapisałem się na nie, a prowadzący je Janusz Dobieszewski stał się nie tylko moim przewodnikiem po historii myśli rosyjskiej, ale zachęcił mnie, bym spróbował swoich sił w tłumaczeniu filozofów rosyjskich. Wybrałem artykuł Władimira Sołowjowa. Nigdy potem nie trafiłem na trudniejszy tekst. Przełożyłem go dzięki pomocy Dobieszewskiego, który uczył mnie rzemiosła translatorskiego, uczył mnie myśleć w sposób zdyscyplinowany, wydobywał przede mną na jaw związki łączące filozofię rosyjską z myślą europejską. Moje „terminowanie” u profesora Dobieszewskiego trwało cztery lata, podczas których poznałem i przedyskutowałem mnóstwo arcyciekawych tekstów, przełożyłem artykuły Bierdiajewa i Bułgakowa, ogłoszone w „Almanachu Myśli Rosyjskiej”, nabrałem wiary we własne siły jako tłumacz. Kiedy ci tak teraz mówię o moich mistrzach, widzę, że relacja mistrz – uczeń polega nie tylko na przekazaniu określonych umiejętności, to łańcuch dziedziczenia idei, wartości, postaw. Jesteśmy ogniwami tego łańcucha, przed moimi mistrzami byli ich mistrzowie, ja staję się mistrzem dla innych. Każde ogniwo jest oczywiście ważne, lecz najważniejszy jest łańcuch. Gdy myślę o tym łańcuchu, przepełnia mnie wdzięczność dla poprzedników, ale zarazem dostrzegam jakąś tajemniczą więź, jakąś magnetyczną siłę, która przyciąga ucznia i mistrza. Kiedy ogniwo zaczepia o ogniwo, nikt tego nie widzi. Widać to, gdy jest się częścią łańcucha. (…)