Głosy z katedry, uniwersytetu i gospody

Z Pawłem Milcarkiem rozmawia Michał Gołębiowski

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Niedawno ukazały się Otwarte okna, pokaźny tom twoich szkiców z kultury humanizmu katolickiego, wyróżniony przez kapitułę Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Myślę, że należałoby zapytać, czym właściwie jest wspomniany humanizm katolicki? W pewnych kontekstach termin humanizm ma przecież nacechowanie negatywne, kojarzy się z podkopywaniem tego, co w wierze nadprzyrodzone, aby zwrócić się wyłącznie ku człowiekowi jako centrum.

U mnie nie jest to nazwa stronnictwa w ideologicznym sporze, ale określenie opisujące postawę szacunku względem tego, co ludzkie, i zaciekawienia tym, co człowiecze, a nawet uznania wyjątkowości animal rationale w materialnym wszechświecie. Tak rozumiem humanizm. Jest on humanizmem katolickim wtedy, gdy wyrasta i rozwija się na tle przeświadczenia, że Bóg nie odwołał akceptacji dla stworzonego przez siebie człowieka, a potężna operacja Boskiego zstąpienia z nieba, wcielenia Słowa dokonała się – jak mówi Credo – „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”. Tu następuje zderzenie z nurtami pesymistycznego antynaturalizmu, przekonanymi – jak kiedyś reformacja – o dogłębnym zepsuciu człowieczeństwa. Owszem, wymaga to jeszcze subtelnego odróżnienia w „tym, co ludzkie” samej natury ludzkiej od dysfunkcji narosłych wokół pierwszego Upadku i późniejszej autoreferencyjnej niedojrzałości, wielu skaz naszych zamysłów i czynów. Tu z kolei rozchodzą się drogi chrześcijańskiego humanizmu, związanego z przekonaniem o konieczności „odrodzenia” człowieka przez łaskę Boską, w drodze do życia wiecznego – i takiego humanizmu, który wierzy tylko w autokreację ludzkiego losu na drodze postępu (ostatecznie jak w Międzynarodówce: „I z własnej woli sam się zbaw”). W mojej książce pojęcie humanizmu katolickiego pojawia się faktycznie w dwóch aspektach. Najpierw jako wspomniany wyżej głęboki nurt doktrynalno-egzystencjalny przenikający przez całe dzieje chrześcijaństwa. Ale także jako rysujący się od końca wieku XIX i intensywny jeszcze dla lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych wieku XX program odrodzenia kultury w jej różnych wymiarach, od sztuki do ekonomii, od filozofii do urbanistyki, od powieści do polityki. Był to pewien określony duch reformy nieliberalnej, w pewnym sensie antymodernistycznej, w którym odwołania do średniowiecza pojawiły się jako nadzieja na odnowienie unii racjonalności, duchowości i solidarności społecznej, trochę jak w finale Metropolis Fritza Langa, z pojednaniem na tle „neogotyckiej” katedry w środku nowoczesnej dystopii.

A skąd sam tytuł? Otwarte okna. Na co chcesz otworzyć czytelników? Czym są w tym przypadku owe metaforyczne okna?

Tytułowa metafora otwiera na różne znaczenia. Dla mnie szczególnie ważne jest to związane z osobistym doświadczeniem odkrywania rzeczy znanych mi wcześniej pozornie: dopóki nie otworzy się okna, jest się zdanym na to, co i jak widać przez szybę, nie zawsze tak przezroczystą. Ludzie czasami nie otwierają okna na sprawy naprawdę ważne – bo nie ma w nich nadziei zobaczenia więcej, są pewni, że już zobaczyli. W książce opowiadam m.in. o mało znanej duchowej przygodzie Zbigniewa Herberta – niestety tylko epizodzie w jego młodzieńczych poszukiwaniach. W roku 1951 Herbert odwiedził klasztor w Tyńcu, spędził tam kilka dni, modlił się z mnichami. W liście do ukochanej pisze potem: „To jest cały świat, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, a raczej miałem złe pojęcie”. Mieć „złe pojęcie” o sprawach zasadniczych to gorzej niż nie mieć pojęcia. Gdy nie ma okien, wiesz, że trzeba szukać. Ale gdy od czegoś ważnego oddzielają cię okna zabrudzone, wykrzywiające kształty, zmieniające barwę – czasami dodatkowo zasuwasz kotarę, żeby nie widzieć co za oknem. Proponuję otworzyć okna, spojrzeć własnymi oczami, poczuć powiew powietrza. Okna otwarte jak otwarty umysł. Oczywiście nawet sama metafora nie zaprasza nas do trzymania okien otwartych dzień i noc. Trzeba też przecież umieć się oddzielić od zgiełku i mieć czas na „zamknięcie się w swej izdebce”. Jedno i drugie jest niezbędne.

Twoja książka wzbudziła spore zainteresowanie. Jak sądzisz, co jest przyczyną tak szerokiego odzewu? Czego ludzie szukają, kiedy stykają się z pojęciem humanizmu katolickiego? Jaką budzi on nadzieję?

To są bardzo różne nadzieje – i niektóre chciałbym szybko zawieść, tak jak z kolei na spełnieniu innych bardzo mi zależy. Ktoś mógłby sięgnąć po Otwarte okna z nadzieją, że jest tam jakaś wizja „nowego, lepszego chrześcijaństwa” albo że humanizm katolicki to etykieta, która pozwala się oddzielić subtelnej katolickiej inteligenckości od kościelnych „klechów i czerni”. Tymczasem ja sądzę – zresztą za jednym z największych umysłów naszej cywilizacji, Tomaszem z Akwinu – że „starowinka chrześcijańska”, ten symbol jak gorliwa słuchaczka Radia Maryja, wie o Bogu więcej niż Platon. Wie inaczej, nie pisze dialogów i nie przechodzi do historii jako największy filozof. Ale często obcuje na co dzień z wielkimi prawdami metafizycznymi i moralnymi. Nie idealizuję i nie hoduję złudzeń: do kultury umysłowej nie wystarczy odmówienie pacierza i noszenie feretronów. Ale humanizm katolicki – w swych wymiarach kultury intelektualnej, duchowej, estetycznej – nie przeciwstawi nas zdrowaśkom i kwiatkom w Boże Ciało. Jego ewentualny elitaryzm polega na drodze w głąb, a nie na wydzielaniu się z przestrzeni i form życia wspólnych dla erudytów i tzw. prostych ludzi, normalsów. Z drugiej strony w tytule i podtytule mojej książki jest coś z obietnicy, na którą wrażliwy będzie każdy otwarty umysł.

Kultura katolicka jest obecnie w kryzysie i to na kilku płaszczyznach. Powstaje zatem wiele analiz, które starają się wlać w serca wiernych nadzieję, bądź przeciwnie – przygotować ich na koniec pewnej formacji, nazwijmy ją kościelną. Jak ty patrzysz na tę kwestię? Mam wrażenie, że Otwarte okna są lekturą wyważoną, ale jednak pod tym względem optymistyczną.

Nie daję ani żadnej samospełniającej się obietnicy, ani nie wygłaszam sentencji żadnego wyroku. „Koniec świata chrześcijańskiego” można obwieścić i obwieszcza się w krótkim pamflecie w formacie broszury. A potem ludzie wymieniają się emocjonalnymi za lub przeciw, tworzy się „debata”. Wielu zdradza się w niej swoją ignorancją co do więzi między wiarą i cywilizacją. Powiem tak: z jednej strony jest dla mnie jasne, że odbywa się kolejna wielka zmiana struktur naszego życia, więc oczywiście zmieniają się także rozmaite elementy codzienności życia chrześcijańskiego – ale od tego jest daleko na przykład do uznania, że odtąd chrześcijaństwo nie potrzebuje określonej cywilizacji. Inaczej: gdyby słowo christianitas oznaczało tylko pewien kształt chrześcijańskiej cywilizacji, to w tym sensie christianitas „kończyła się” już kilkakrotnie w historii; ale jeśli christianitas to chrześcijaństwo uwidaczniane w instytucjach wspólnotowych, to w tym czy innym wymiarze lub kształcie jest ono zawsze równoczesne z wiarą wyznawaną w jakimś środowisku. Dlatego chociaż nie wiem, czy, jak i gdzie będzie silne chrześcijaństwo jutro i pojutrze, wiem, że wszędzie, gdzie będą chrześcijańskie rodziny lub większe wspólnoty, tam będą jakieś formy „świata chrześcijańskiego”.  (…)