Wszyscy szukamy dziś arkadii

Z profesorem Janem Tomkowskim rozmawia Aleksandra Wójtowicz

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Pańska książka Pan Tadeusz – poemat metafizyczny pokazuje, że nawet dzieło tak „obciążone” kanonicznymi interpretacjami, jak epos Mickiewicza, można czytać na nowo, wydobywając sensy niedostrzeżone wcześniej. Dowiódł pan, że jest to możliwe nie dzięki zoperacjonalizowaniu modnego instrumentarium, ale dzięki wnikliwej, filologicznej lekturze tekstu. W tym radosnym, sielankowym i pogodnym poemacie, jak się okazuje, ogromny ładunek semantyczny mają krew, śmierć, wojna, zdrada – obecność zła. Lektura Pana Tadeusza – poematu metafizycznego przywodzi na myśl rozważania obecne w Domu chińskiego mędrca. Które ujęcia stanowiły główne podłoże warsztatowe, jak przebiegała praca badawcza prowadząca do takiego odczytania?

Zawsze wydawało mi się, że Pana Tadeusza trzeba czytać poważnie – ale co to właściwie znaczy? Na pewno wbrew schematom, stereotypom, uproszczeniom zadomowionym w szkolnej i akademickiej edukacji. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, od artykułu, w którym zamierzałem rozjaśnić niepokojącą zagadkę. Niektórzy mówią, że nasze narodowe arcydzieło to „poemat metafizyczny”. Na początku XXI wieku to przecież trzeba rozumieć jakoś inaczej niż w czasach Mickiewicza, inaczej „przed” Heideggerem, a inaczej znów „po” Heideggerze. Rozumieć? A może raczej przemyśleć? Ten proces zajął mi pięć lat. Na szczęście duchem opiekuńczym książki była profesor Ewa Hoffmann-Piotrowska, która zapraszała mnie nieustannie na różne konferencje i sesje, koniecznie „z referatem”. Właściwie od początku miałem jakąś wizję całości, ale nie byłem przekonany, że zdołam ją opisać. Od kogo nauczyłem się najwięcej? Starałem się przeczytać, a w ostateczności przejrzeć, opracowania i komentarze poświęcone różnym sprawom, często marginalnym. Nawet niektóre fundamentalne rozprawy są w gruncie rzeczy mało znane: specjaliści o nich wiedzą, ale zwykli czytelnicy do nich nie sięgają. Przykładem niech będą Osiemnastowieczne realia „Pana Tadeusza” Jerzego Michalskiego. Bardzo pouczający tekst! Wymarzyłem sobie co najmniej półroczne seminarium, podczas którego zastanawialibyśmy się razem ze studentami, kim też byli tacy bracia Buzwikowie. Piękny temat! No, ale takiej szansy od losu nie dostałem. Wspominam natomiast jak najsympatyczniej spotkanie w praskim Liceum imienia Władysława IV – przez kilka godzin dyskutowaliśmy o Panu Tadeuszu i chyba nikt się nie nudził. Takie rozmowy dają do myślenia. I zachęcają do pracy, rzecz jasna…

W rozmowie z Kingą Michalską na antenie Polskiego Radia wspominał pan, że kluczem do metafizycznego odczytania poematu była „nieoczywistość” oraz wskazywał, że w Panu Tadeuszu mamy raczej do czynienia z bytem niż nicością, że poemat jest pełnią bytu. Czy taka demaskacja świata z kart Pana Tadeusza (ukazująca obecność zła) nie jest jednocześnie demaskacją zastałych „kokonów” interpretacyjnych? Zdarza się bowiem, że – zwłaszcza w odniesieniu do arcydzieł – określone odczytania uznano za kanoniczne i podjęcie próby ich poszerzenia czy polemiki wymaga odwagi. Pokazał pan, że poemat Mickiewicza wciąż żyje, a ostatnie księgi stanowią intrygujący materiał, gdzie „Kochajmy się” staje się nie tyle tytułem, co apelem…

Pięknie to pani odczytała. Zawsze wydawało mi się, że arcydzieło to książka, która pozwala nam zmierzyć się ze współczesnością. Pisząc dziś o Mickiewiczu, nie ma sensu udawać, że wszyscy myśliciele, pisarze, artyści, których poeta nie znał, po prostu nie istnieją. Nie możemy też odrzucić doświadczeń, które nie były wprawdzie jego udziałem, lecz które nas ukształtowały. Często spotykałem się z opinią, że Pan Tadeusz to taki edukacyjny zabytek, pomoc naukowa, hm… Że w związku z tym czegoś tam nie wolno. A niby dlaczego nie wolno? Wielcy interpretatorzy, tacy jak Kleiner, Wyka czy Pigoń, wykonali ogromnie pożyteczną pracę i na pewno moim celem nie jest i nigdy nie będzie prostowanie drobnych (i trochę mniej drobnych) omyłek, których się dopuścili. Ale przecież tkwili oni w swoim czasie, czytali arcydzieło w zupełnie innym otoczeniu. Czy to powinno nam wystarczyć? Nie sądzę. Mówi pani o odwadze, częściej słyszałem o bezczelności, cóż… A najładniej ujęła to słuchaczka moich wykładów w Krynicy. „Pan jest niezależny”, powiedziała. O, pomyślałem nieskromnie: „niezależny” to już jest coś! Do rozmaitych awantur jestem przyzwyczajony. Gdy byłem jeszcze młodziutkim doktorantem, wybitna uczona powiedziała: jak może pan powoływać się na książki, których ja nie znam? Gdybym zwrócił się tak do moich studentów, chyba wyrzuciliby mnie przez okno. No, w każdym razie dużo straciłbym w ich oczach. Czasy są już zupełnie inne. Mogę teraz dostać w internecie burę od trzynastolatki, ale ostatecznie nie wszystkie zmiany zasługują na potępienie.

Ważnym wątkiem jest fenomen księgi oraz metafora księgi- -przestrzeni, księgi-pałacu. Na czym według pana polega tu „zamieszkiwanie”, ale – co ważne – widziane z perspektywy zarówno pisarza, jak i literaturoznawcy – teoretyka i interpretatora? W zbiorze pana esejów o literaturze Zamieszkać w Bibliotece czytamy, że wygasanie potrzeb metafizycznych może oznaczać powolne zamieranie literatury, zaś tytuł tego zbioru jest jakby hasłem wywołującym zestawienie Heideggera z Borgesem (metafor ludzkiego bytu i wszechświata). Oba te nazwiska pojawiają się zresztą w odniesieniu do dzieła Mickiewicza. Jak to jest z tym czytaniem klasyki przez pryzmat innych doświadczeń lekturowych? Jak w tym kontekście jawi się ponadczasowość arcydzieł?

Paradoks polega może na tym, że wszystko się zmienia. Przyzwyczailiśmy się postrzegać Bibliotekę niczym Parmenidesową kulę bytu, niezmienną, wieczną, niewzruszoną. A tu ktoś wpada między półki, zaczyna robić porządki, a nawet otwiera okna, zagląda do różnych zakamarków, unoszą się tumany kurzu… Ujmijmy to może inaczej. Paul Valéry mówi, że arcydzieło „traci żar”, ale nie ulega „dekompozycji”. Aha, to znaczy, że staje się pomnikiem. Zupełnie się nie zgadzam, ale proszę teraz zauważyć, do jakiego interesującego spotkania doszliśmy. Z jednej strony martwy pomnik, z drugiej – żywe dzieło, tekst, który do mnie mówi, o ile potrafię go zrozumieć, a może nawet ze mną rozmawia. W przeciwieństwie do pomnika, rzecz jasna, który pozostaje milczący. Exegi monumentum… Dlatego papier jest trwalszy od spiżu. Właściwie nie papier, tylko ludzka myśl, wyrzeźbiona w języku przez kogoś, kto ma poczucie piękna. Zapytany, a raczej przyparty do muru, wypowiadałem się wielokrotnie na temat perspektyw literatury, żywotności klasyki, przyszłości książki. Byłem raczej optymistą, bo wydawało mi się, że nie można człowieka (generalnie rzecz biorąc) do niczego przymusić. No, ale ludzkie potrzeby są różne, a jak się okazało (moi studenci wiedzieli o tym od dawna), potrzeby nie pojawiają się same. Trzeba ludziom uświadomić, czego naprawdę potrzebują. Od tego jest reklama, no i media. Co więc nam pozostaje? Rozczarowanie. Inteligentny badacz mógłby napisać monografię rozczarowania w europejskiej kulturze. Heidegger umierał rozczarowany, a Mickiewicz nie? A Owidiusz? Proszę, mamy temat. A czytelnik albo się zainteresuje, albo nie. To jest ryzyko każdego pisania.  (…)